Każdy Polak choćby średnio zorientowany w drugowojennej tematyce orientuje się w wyczynach naszych pilotów w Wielkiej Brytanii, ze słynnym dywizjonem 303 na czele. Wyczyny owe obrosły zasłużoną skądinąd legendą. Każdy też wie, a jeśli nie, to z pewnością się domyśla, że obok Polaków walczyli też przedstawiciele innych narodów tkwiących pod nazistowską okupacją, że wspomnimy choćby tylko o Czechu Josefie Františku, który latał w składzie „trzysta trzeciego”. Zdecydowanie mniej znanym faktem jest obecność w RAF-owskich jednostkach myśliwskich pilotów ze Stanów Zjednoczonych. To o nich właśnie opowiada książka Alexa Kershawa.
Niektórzy pamiętają być może film „Pearl Harbor” z Benem Affleckiem i Joshem Hartnettem. Pomijając całe stado błędów merytorycznych, które zmuszony był znieść widz, warto podkreślić, iż pojawił się tam wątek amerykańskich lotników walczących z Luftwaffe na angielskim niebie. Tam jednak był to tylko film (kiepski, jeśli ktoś chce znać moje zdanie). Tymczasem „Tak niewielu” to wspaniały, napisany z werwą reportaż, faktycznie – zgodnie z reklamą na ostatniej stronie okładki – nieustępujący legendarnym książkom Corneliusa Ryana.
Trzeba zaznaczyć, że dla Amerykanina decyzja, by walczyć w szeregach RAF-u (czy też wcześniej – przeciwko Sowietom w szeregach lotnictwa fińskiego, bo taka była geneza całej tej historii), wcale nie była łatwo. Obywatelom Stanów Zjednoczonych naruszającym zasadę neutralności groziły najsurowsze konsekwencje, z utratą wolności i obywatelstwa włącznie. Dla młodych ludzi, wiodących względnie stabilne życie między Atlantykiem a Pacyfikiem podróż do Europy oznaczała postawienie na szali właściwie całego dotychczasowego życia.
Była to zbieranina doprawdy wyjątkowa: „z metra cięty” skoczek spadochronowy Vernon Keough, potomek emigrantów z Carskiej Rosji Andy Mamedoff czy najciekawszy chyba z tego grona Billy Fiske, wybitny bobsleista, dwukrotny mistrz olimpijski – i ofiara najstraszniejszej chyba śmierci, do tego dobrowolnie wybranej, jaką mógł ponieść lotnik: od ognia. Sposób zaś, w jaki są przedstawieni, przywołuje na myśl nie tylko Corneliusa Ryana, ale i Arkadego Fiedlera, który w legendarnym już „Dywizjonie 303” potrafił przedstawić naszych pilotów w taki sposób, by Czytelnik od razu zapałał do nich sympatią. Kershaw jest po prostu świetnym fachowcem. Z podobną, obiektywizowaną przychylnością wypowiada się zresztą także o pilotach niemieckich, zwłaszcza o Adolfie Gallandzie i Wernerze Möldersie, chociaż z oczywistych względów poświęca im zdecydowanie mniej miejsca.
Niestety nie mogę powiedzieć, że czytało mi się tę książkę w pełni komfortowo.
Winę za to ponad wszelką wątpliwość ponosi zespół tłumacz-konsultant czyli Anna Sak i Robert Kłosowicz. Tekst jako taki jest co prawda przełożony bardzo sprawnie, czyta się go szybko i gładko i chwilami można by zapomnieć, że czytamy tekst oryginalnie powstały w języku obcym… gdyby nie straszne kalki z języka angielskiego, urastające często do rangi błędów merytorycznych, innym zaś razem doprowadzające do śmiechu.
Najskuteczniej zostałem położony na łopatki, gdy dowiedziałem się, że Ernst Udet „zaliczył sześćdziesiąt dwa zabójstwa (sic!) na froncie zachodnim”. Zabójstwa. Może jeszcze z premedytacją? No ja bardzo przepraszam, wiem, że po angielsku mówi się kills, ale tłumaczenie tego jako „zabójstwa”, nie zaś zestrzelenia, to – mówiąc językiem fachowym – ekwiwalencja formalna doprowadzona do absurdu. A te zabójstwa pojawiają się jeszcze potem nie raz i nie dwa.
Trudno nie wyciągnąć wniosku, że osoby odpowiedzialne za polski przekład po prostu nie znają się na rzeczy – to jest na lotnictwie. Na jednej, jedynej stronie 57 dowie się Czytelnik, że Ju 87 mógł wysunąć karabiny (te w skrzydłach) i nurkował z prędkością maksymalną (co jest oczywistą bzdurą, bo wtedy pilot nie mógłby wyprowadzić maszyny do lotu poziomego i zwyczajnie wyrżnąłby w ziemię). Do tego tłumaczka myli krążenie (nad lotniskiem) z kołowaniem (po lotnisku czy nawet poza, ale na ziemi) i próbuje wmówić Czytelnikowi, że do zestrzelenia samolotu wystarczy jedno trafienie, to jest jednym pociskiem, z kaemu. W oryginale było zapewne hit. Focke-Wulf Kondor stał się zaś z jakiegoś powodu Kondorem Focke-Wulf. W obliczu powyższego nieszczęsna „łódź podwodna” ledwie zasługuje na wzmiankę. Będę jednak powtarzał do skutku, aż każdy tłumacz i dziennikarz w tym kraju się nauczy.
Ale wszelkie rekordy bije zdanie, w którym dowiadujemy się, iż jeden z pilotów, który zginął w walce powietrznej, „nie miał szans, żeby się wykupić”. Co było w oryginale? Ponad wszelką wątpliwość bail out, co oczywiście może znaczyć „wykupić się” czy „uzyskać zwolnienie za kaucją”. Ale czy naprawdę w tym kontekście było to znaczenie bardziej prawdopodobne od lotniczego znaczenia bail out, czyli „wyskoczyć ze spadochronem”?
Możliwe, iż Czytelnik nieznający języka angielskiego chętniej przymknąłby na to wszystko oko. Mnie jednak, filologowi angliście, podczas czytania „Tak niewielu” co kilka stron stawał przed oczyma tekst oryginalny, pokazując mi: „tu jest błąd!”…
Jeśli jednak patrzymy li tylko na pracę wykonaną przez autora, trudno zgłosić jakiekolwiek poważne zastrzeżenia, czy to natury merytorycznej, czy artystycznej. Chociaż w sumie w składzie RAF-u na przestrzeni całej wojny znalazło się grubo ponad dwustu Amerykanów, jedynie siedmiu (oraz jeden notowany jako Kanadyjczyk) wzięło udział w najważniejszej – i najtrudniejszej – fazie bitwy o Wielką Brytanię. Z tej nieszczęśliwej siódemki zaledwie jeden dożył końca wojny. Ba, zaledwie on jeden dożył roku 1943. Jeden też dobił do pięciu oficjalnych zwycięstw powietrznych i mógł z dumą nazwać się asem. Owi amerykańscy piloci nie byli więc myśliwcami pierwszej wielkości, ale ich znaczenie propagandowe było nie do przecenienia. A byli przy tym dzielnymi młodymi ludźmi, wierzącymi w ideały, które ich ojczyzna tymczasowo odłożyła na bok. Dlatego zasługują na to, by o nich pamiętano.
A szczególnie zasługują, by pamiętano ich w Polsce. Byli przecież pod wieloma względami tak podobni do naszych pilotów.